
Konrad jest absolwentem studiów licencjackich i magisterskich z filozofii o specjalności Komunikacja Społeczna na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz studiów licencjackich z teologii na Wyższym Baptystycznym Seminarium Teologicznym w Warszawie – Radości. Od października 2014 odbywał służbę wikariacką w Kościele Chrześcijan Baptystów w Sopocie, a od grudnia 2019 pełni obowiązki pierwszego pastora tego zboru. W jego obowiązkach dzielnie wspiera go jego żona Katarzyna.
Świadectwo nawrócenia
Gdy byłem dzieckiem, Bóg wydawał mi się kimś rzeczywistym. Raz lub dwa razy w tygodniu uczęszczałem do kościoła katolickiego i codziennie odmawiałem wyuczone modlitwy. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Bóg zna i widzi całe moje życie, jednak w pewnym momencie mój młody umysł zaczął generować pytania. Właściwie to nie wiem, czy sam na nie wpadłem, czy raczej gdzieś się z nimi zetknąłem, ale nie dawały mi one spokoju. Skoro Bóg jest dobry i wszechobecny, to dlaczego pozwala na zło na świecie? Dlaczego pozwala, żeby ludzie, którzy nazywają się Jego sługami przynosili Mu wstyd? Dlaczego w ogóle wierzę w chrześcijańskiego Boga? Przecież gdybym urodził się w innym miejscu i czasie, to posiadałbym zupełnie inny zestaw wierzeń. Miałem dwanaście lat, kiedy modliłem się do Boga słowami: „jeżeli jesteś, to daj mi się poznać”. Następnego dnia zaczepiła mnie starsza pani, która jak gdyby nigdy nic wypaliła do mnie „trzeba wierzyć w Boga!”. Przestraszyło mnie to, ale jakoś sobie wytłumaczyłem jej zachowanie. Stwierdziłem, że Bóg nie odpowiedział na moją modlitwę, więc prawdopodobnie nie istnieje.
Kolejne lata mijały mi na budowaniu poczucia własnej wartości w oparciu o swoje dobre uczynki i osiągnięcia. Z definicji byłem agnostykiem, choć dla wygody podawałem się za ateistę. Zastanawiając się nad sensem życia, a raczej Jego brakiem, doszedłem do wniosku, że jedyne, co mi zostało, to nacieszyć się życiem zanim umrę i wszystko się skończy. Gdyby jednak Bóg istniał, to jestem w miarę przyzwoitym człowiekiem, więc powinien przyjąć mnie do siebie. W pewnym momencie grupa znajomych dziewczyn „przeszła na protestantyzm”, a ich życie i zachowanie bardzo się zmieniło. Dałem się im zaprosić na spotkania młodzieżowe, gdzie w bardzo jasny i rzeczowy sposób była głoszona ewangelia. Dowiedziałem się wtedy, że każdy człowiek jest grzesznikiem w oczach Boga i zasługuje wyłącznie na potępienie, jednak kochający Bóg posłał swojego Syna, by wykupił nas od sprawiedliwej kary za nasze grzechy. Syn Boży, jako jedyny niewinny, wziął na siebie grzechy nieskończenie winnych, umierając na krzyżu, tak, żeby każdy kto Mu uwierzy nie zginął, ale miał życie wieczne. Podobała mi się ta wiadomość. Podobała mi się obietnica życia wiecznego, która równocześnie nadawała głęboki sens życiu doczesnemu. Sens, który, jako agnostyk-ateista mogłem zastąpić jedynie pustą pogonią za przyjemnością i dokonaniami. Zgadzałem się, że to właśnie tak sformułowana ewangelia jest zapisana w Biblii i nawet potrafiłem ją wyartykułować przy pomocy tekstu Biblijnego. Podobało mi się też to, w jaki sposób to przesłanie kształtowało wzajemne relacje coraz bliższych mi chrześcijan.
Nie mogłem jednak przyjąć ewangelii. Pomimo całej jej atrakcyjności i sensowności, nie wierzyłem w istnienie Boga. Nikt też nie był w stanie mnie przekonać, że On istnieje, choć widzę dzisiaj, że nie byłem wtedy szczerze zainteresowany szukaniem Go. Cały mój wysiłek poznawczy skierowany był na gromadzenie argumentów przeciw. Argumentów za nawet nie chciało mi się rozpatrywać. Było mi wygodnie z moim „ateizmem”, ponieważ pozwalał mi na życie po swojemu oraz bezkarne krytykowanie Boga i chrześcijan.
Będąc na studiach stwierdziłem, że już pora zakończyć moje kontakty z protestantami. Gdybym miał się nawrócić, to już by się to stało. Tymczasem, będąc w wielkim mieście, miałem nowych znajomych i nowe zainteresowania. Gdzieś w międzyczasie w mojej skrzynce na listy wylądowała książka Lee Strobela „Sprawa Chrystusa”. Bardzo długo kurzyła się ona na półce. Dopiero kiedy bliskie mi osoby, od których ją dostałem, wyjeżdżały na misję, odczułem olbrzymie i nieracjonalne wyrzuty sumienia z powodu tego, że jeszcze jej nie przeczytałem. Zrobiłem to niemal jednym tchem, czytając ją do późnych godzin nocnych. W trakcie czytania natrafiłem na argumenty, które jasno wskazywały na to, że Jezus rzeczywiście był tym, za kogo się podawał, a skoro tak, to prawdą było też to, co mówił o Bogu. W ten sposób uwierzyłem w istnienie Boga i natychmiast powierzyłem Mu swoje życie. Dzięki mocy ewangelii, którą znałem już od kilku lat, moje grzechy zostały przebaczone i stałem się nowym człowiekiem. Od tamtej pory chodzę z Bogiem i mogę stanowczo powiedzieć, że odkryłem i wciąż odkrywam sens życia, którym jest Jezus. On odnalazł mnie i ocalił od grzechu, chociaż ja wcale Go nie szukałem.
Pierwsze lata mojego chrześcijańskiego życia były latami szybkiego wzrostu duchowego, rosnącego zaangażowania w życie Kościoła oraz odkrywania swojego powołania. Po drodze przeżywałem wzloty i upadki, ale Bóg zawsze trzymał mnie w swoim ręku, przekonywał o grzechu i przebaczeniu, które mam w Chrystusie oraz pobudzał do świętości i dojrzałości. Doświadczyłem ogromnych błogosławieństw, wynikających z poddania się nauczaniu, opiece i dyscyplinie kościołów w miejscach mojego przebywania. Stopniowo wzrastało też moje zrozumienie Bożej łaski, nie tylko jako czegoś, co umożliwiło mi pojednanie z Bogiem, ale też jako Bożej przychylności, towarzyszącej mi każdego dnia mojego życia, uzupełniającej moje niedoskonałości i braki oraz wzmacniającej we mnie świadomość przebaczenia grzechów. Choć moje chrześcijańskie życie po nawróceniu nigdy nie było wystarczająco dobre, by zasłużyć sobie na Boże błogosławieństwo, to On stale otacza mnie swoją miłością i opieką oraz prowadzi do dobrego dzieła. Moje pragnienia i obdarowanie stale oscylowały wokół służby pastorskiej, co też odebrałem jako Boże prowadzenie w tym kierunku. W związku z tym zdecydowałem, że rzeczywiście chcę zostać pastorem i zapisałem się na studia z teologii na WBST, a kiedy pojawiła się taka możliwość, rozpocząłem kilkuletni wikariat w zborze baptystów w Sopocie. W tym czasie Bóg pokazywał mi moje liczne braki i słabości oraz to, że tylko On jest w stanie je uzupełnić – czy to we mnie, czy poza mną. Utwierdziłem się w swoim powołaniu, a po ukończeniu studiów i egzaminu kościelnego zostałem wprowadzony w urząd pastora sopockiego zboru.