Nabożeństwo: kilka uwag filozofa-chrześcijanina


Problem
Najgorsze jest to, że zdaniem wielu ludzi wierzących tak właśnie ma być. Mówią przecież, że prawdziwe chrześcijaństwo, w przeciwieństwie do na przykład katolicyzmu, nie jest religią. W religii, owszem jest tajemniczość, rytuał i podniosłość, ale nie u nas – powiadają. U nas jest prawdziwa relacja z Bogiem.
No właśnie… Słowo relacja jest tu adekwatnym terminem. Co to bowiem znaczy, że mam z kimś dobre relacje? Ano to, że z tym kimś czasem pogadam, wypiję kawę. Sympatycznie będę się do tego kogoś uśmiechał i trochę poplotkuję.

Czy tak więc ma wyglądać owa prawdziwa relacja z Bogiem? Biblia przecież mówi o czymś zupełnie innym. Mówi o tym, że już nie ja żyję, ale Chrystus we mnie. To nie jest niezobowiązująca relacja; to poddanie, pochłonięcie, przeznaczenie, doświadczenie obecności Boga, poczucie tajemnicy i świętości. To mistycyzm. To najgłębsze doświadczenie, jakie może spotkać człowieka. Relacja zaś to zalatujący kawiarnianym klimatem banał. Jeżeli to ma być prawdziwe chrześcijaństwo, to zdecydowanie wolę religię.

Oczywiście, celowo tutaj prowokuję. Nie chodzi mi o powrót do obecnych w katolicyzmie, czy innych tradycjonalistycznych religiach, rytuałów. Zgadzam się, że są często sztuczne, nieszczere i w gruncie rzeczy nierzeczywiste. Jestem protestantem i zdecydowanie wolę protestancką bezpośredniość i skromność w liturgii. I osobiste przeżywanie wiary. Bez teatru i nadęcia. Ale zapytajmy się szczerze: czy rzeczywiście nasza, dzisiejsza forma nabożeństwa jest naprawdę konsekwentnie protestancka? Czy naprawdę ma biblijne podstawy?

Sedno
Po co więc właściwie spotykamy się na nabożeństwie? Żeby z sobą pobyć, uwielbić Boga, posłuchać kazania? Dobrze. Ale to wszystko z kolei ma służyć czemu? Zdaje się czasem, że jest, bo jest. No, a co, ma nie być? Gdzieś w tę niedzielę trzeba w końcu iść, no nie? Przecież zawsze się gdzie szło.
Myślę, ze zabija nas rutyna. I bezmyślne przyzwyczajenia. Czy jednak na tym ma polegać owo prawdziwe spotkanie z Bogiem i odczuwanie Jego bliskości? Czy nie raczej na wybiciu nas z codzienności, na spojrzeniu na siebie z innej strony, zobaczeniu swojego życia w nowym świetle, na doświadczeniu realności swojego grzechu i zarazem siły Bożej miłości? „Ale my już jesteśmy nawróceni i całe nasze życie jest blisko z Boga!” Tak? Naprawdę? Jakoś niespecjalnie to widać. Gdyby doświadczenie Boga było rzeczywiście realnym doświadczeniem większej części z nas, inaczej wyglądałyby nasze Kościoły i inaczej wyglądałby nasz kraj. Oczywiście, nie podważam realności nawrócenia kogokolwiek. Niemniej, nasze nabożeństwa nie świadczą o tym, że w centrum naszego życia jest Bóg. Są raczej świadectwem tego, że w centrum naszego życia jest nasze jakże wypielęgnowane i wypieszczone JA, a Bóg jest tak miły, że pieści i pielęgnuje je jeszcze bardziej, aby było jeszcze bardzie dopieszczone i jeszcze bardziej wypielęgnowane. Bo przecież my jesteśmy najważniejsi.
Otóż my w ogóle nie jesteśmy ważni. Ważny jest Bóg. Chrześcijaństwo jest teocentrycznym poglądem na świat. To Bóg ma być w centrum wszystkich aspektów naszego życia. A człowiek ma być na głębokim marginesie. „Już nie ja żyję, tylko Chrystus we mnie.” Ja nie żyję, wszystko we mnie żyje przez Chrystusa. Wtedy dopiero będzie wszystko na swoim miejscu.

Niestety dzisiaj chrześcijaństwo jest poglądem przeważnie antropocentrycznym. Teraz bowiem najważniejszy jest człowiek. To znaczy ja sam, żeby mi było miło (ja oznacza każdego, kto to czyta). I to niezależnie od tego, czy ów ktoś określa się jako tradycjonalista, liberał, fundamentalista, konserwatysta, charyzmatyk czy ewangelikał. Wszystkie te ruchy obecnie skupiają się raczej na człowieku. A powinny na Bogu. I niestety na nabożeństwach to widać. Zagubiliśmy gdzieś teocentryczny charakter chrześcijaństwa. Nabożeństwa są obecnie sposobem na miłe spędzenie czasu, nie na oddawanie Bogu czci.

Sacrum
Współczesne nabożeństwa ewangelikalne są na ogół pozbawione elementu sacrum (świętości, inności). Są tak otwarte na nasze codzienne życie, że się niczym od niego nie różnią. Oczywiście wiara i doświadczenie Boga nie powinno dotyczyć tylko nabożeństwa, ale codziennego życia. Tak to zawsze protestantyzm a i sama Biblia rozumie. Ale przecież to nie oznacza, że nasze doświadczenie Boga na nabożeństwie zupełnie ma się zlać z naszym codziennym życiem! Przeciwnie, to raczej nasze codzienne życie powinno przemienić się poprzez doświadczanego na nabożeństwie Boga. Wszystko powinno być uświęcone. Tymczasem dzisiaj wszystko jest zeświecczone.

Dokładnie na odwrót.

I to właśnie odpycha od nas ludzi. Potrzeba sacrum jest duchową potrzebą człowieka. Oczywiście może zostać zaspokojona w sposób nienajlepszy, który może prowadzić do przerostu formy nad treścią, czy stać się celem samym w sobie. Dlatego protestantyzm wypracował swój własny sposób wyrażania sacrum: oszczędny w formie, pełen głębokiej prostoty. Posłuchajmy klasycznych protestanckich hymnów, posłuchajmy muzyki Bacha, zapoznajmy się z treścią dawnych kazań, świadectw nawrócenia. Przebija przez nie mocne doświadczenie Boga, świadomość własnego grzechu, doświadczenie łaski, Boża bojaźń i respekt przed tajemnicą Boga. Nabożeństwa i inne formy życia duchowego były wyrazem przeżywania sacrum.

Czym zaś owo sacrum jest? Według religioznawców, fenomenologów religii i innych badaczy zagadnienia, jest doświadczeniem czegoś co określa się jako mysterium tremendum et fascinosum czyli tajemnicą budzącą bojaźń i lęk a zarazem przyciągającą, fascynującą. To podstawa każdego autentycznego doświadczenia religijnego. Niewątpliwie doświadczamy tego w akcie nawrócenia, jeżeli był rzeczywisty. Czegoś podobnego doświadczamy w naturalnych i kulturowych zjawiskach natury estetycznej, kiedy piękno objawia nam coś z Boskiej natury. To coś, czego możemy doświadczyć obserwując nocne niebo, lepiej jeszcze zdjęcia z orbity ziemskiej; coś, czego doświadczamy obserwując wysokie góry, potężne rzeki, przerażające wybuchy wulkanów, monumentalność sekwoi, piękno lasów tropikalnych, raf koralowych, wielkich zwierząt, ale też tych zupełnie małych, oczarowujących swym misternym pięknem. A także coś, czego doświadczamy słuchając muzyki Bacha czy Haendla, chorału gregoriańskiego, obserwując gotyckie katedry, podziwiając malarstwo starych mistrzów, czytając wspaniałą poezję, czy przenikliwe teksty filozoficzne czy naukowe.

O czymś takim wspomina Biblia. Sacrum oznacza wszak to, co święte. Świętość to jeden z głównych atrybutów Boga. W Biblii oznacza ona całkowite oddzielenie od tego co zwyczajne i pospolite, absolutną doskonałość i całkowitą inność względem tego, czym żyjemy na codzień. Doświadczenie Bożej świętości, to właśnie doświadczenie sacrum, tego, co zarazem przyciąga i budzi lęk. To przecież doświadczenie Mojżesza zarówno z góry Horeb jak i z góry Synaj. To coś, o czym opowiadają Psalmy. To doświadczenia wielkich izraelskich proroków czy Hioba, kiedy objawił mu się Bóg.. To coś, czego doświadczali apostołowie w czasie przemienienia na górze. To coś, czego doświadczył Paweł w momencie nawrócenia. To zjawiska, które działy się w chwili śmierci Jezusa. To niepokojąca tajemnica, której doświadczenie sprawia, że nic już nie jest takie, jak było wcześniej. Biblia mówi, że nikt nie może zobaczyć Boga i przeżyć. I do takiego Boga w skrytości serca tęsknimy.
Zastanówmy się, jaki obraz Boga pojawia się na naszych nabożeństwach? Czy to jest jeszcze ten sam Bóg? Bóg zwyczajny, sprowadzony do prostych, swojskich i miłych spotkań, to Bóg pozbawiony atrybutu świętości. To jakiś inny Bóg, niż ten o którym mówi Biblia. To jego słaba imitacja.

Oczywiście, mamy Jezusa, który tę tajemnicę złamał, który objawił nam naprawdę Boga. To prawda, ale zdaje się, że zapominamy przy tym, że Jezus jest również człowiekiem. Albo raczej mieszamy Jego ludzką naturę z boską, i tę boską sprowadzamy do tej ludzkiej. A przecież przyszedł On po to, by wyzwolić nas od samych siebie i upodobnić do Boga.

Nie chodzi mi o to, by epatować jakąś przerażającą wizją Boga, który czyha na każde nasze potknięcie. Nie, nie chodzi tu o Boga moralistów, gniewnego sędziego, który z radością wysyła ludzi do piekła. Chodzi raczej o obraz Boga, który wyrywa nas z codziennej rutyny i przenosi nasz umysł i emocje na wyższy poziom, do Siebie. O Boga, który przekracza nasze pojmowanie. Który jest Bogiem łaski, ale zarazem nieskalanej świętości, całkowitej inności, oddzielenia. W dzisiejszych nabożeństwach owego oddzielenia, obecnego jeszcze w klasycznym protestantyzmie, i w XIX-wiecznych ruchach ewangelikalnych, nie widać zbyt wiele. Całkowite oddzielenie zostało zastąpione całkowitą tożsamością. Bóg jest całkiem taki jak my: i kawę z nami wypije, i ciastko zje. W ogóle jest ok.

Przyczyna nie taka znów święta
Dzisiejszy model nabożeństw powstał w XX-wiecznej kulturze amerykańskiej. Wyrasta z pragnienia przyciągnięcia do siebie jak największej liczby ludzi przez sprowadzenie Boga do poziomu zwyczajnego ludzkiego doświadczenia. Wyrasta z nacisku na przeżycia człowieka i doraźne działanie. Dopasowuje się więc do zwykłej, pospolitej, nie wymagającej żadnego wysiłku umysłu i uczuć wrażliwości. Do wrażliwości ukształtowanej przez kulturę pop, jedno z największych nieszczęść XX wieku.

Opiera się na mentalności pragmatycznej. Prawdą jest to, co działa. Ale taki model jest fałszywy. Bo co to znaczy, że coś działa? Co ma właściwie działać, i skąd poznam, że coś działa, jeżeli nie wiem uprzednio, jaka jest prawda o właściwym, pożądanym działaniu? Zagubiło się gdzieś odniesienie do samego Boga. W zamian mamy skupienie się wyłącznie na człowieku i jego przeżyciach. Ale bez odniesienia do oddzielonego od nas Boga, który tylkon przez krzyż otworzył nam drogę do pojednania z nami, i kierując nas do samego przeżycia, do działania w życiu, owo doświadczenie staje się bezprzedmiotowe. Doświadczenie Boga zastąpione zostało doświadczeniem doświadczenia, a to z kolei doświadczeniem doświadczenia doświadczenia, aż do zupełnego wyjałowienia treści. Bez odniesienia do realnego Boga, mamy tylko doświadczenie dostępne w codzienności. Ewangeliczną prostotę zastąpiono popkulturowym prostactwem. Dzisiejsze nabożeństwa są klubowymi spotkaniami, w których nie ma miejsca na jakąkolwiek formę sacrum.

Prawda, banał i współczesna kultura
Cóż bowiem zostało nam z owego mysterium tremendum et fascionosum? Tajemnicę zastąpiono banałem, ze Jezus Cię kocha. Wszystko, co o Bogu należy wiedzieć, to to, że jest tak bardzo cool, że naprawdę jest super i ok. Bojaźń z naszych nabożeństw wyparowała zupełnie. Ale czy została fascynacja? To co nas fascynuje, to raczej my sami, nasze własne życie. To, że możemy być spokojni i robić swoje. Ale gdzie dzisiejszemu przeżywaniu radości do tego, które słychać na przykład w muzyce Haendla? Gdzie ten pokój, jakiego doświadczał Luter, czy też ludzie nawracający się w przebudzeniach XIX-wiecznych. Została tylko blada imitacja, jak tanie wino musujące wobec oryginalnego szampana Dom Perignon.

I trzeba zauważyć że jest to zgodne z trendem dzisiejszej kultury. Dzisiejsza kultura nie znosi tajemnicy, nie znosi sacrum. Zastępuje ją albo postmodernistycznym relatywizmem albo scjentyzmem.

Postmodernistyczny relatywizm to przekonanie, że świat jest tak tajemniczy, że nigdy prawdy o nim nie poznamy, jedynie poglądy na jego temat, które są wyłącznie wytworem ludzkiego umysłu i które mogą być różne. Alternatywą zaś jest scjentyzm – wiara w naukę, która jeżeli wszystkich tajemnic jeszcze nie wyjaśniła, to wkrótce wyjaśni.

Jedna i druga postawa w centrum stawia ludzki umysł. Ewentualnie zastępuje się sacrum jego parodią w stylu new age, gdzie duchowe tradycje ludzkości sprowadzone są do tego, bym sobie robił dobrze. Niestety chrześcijanie, chociaż w wielu kwestiach często niepotrzebnie sprzeciwiają się współczesnej kulturze czy nauce, w tej akurat kwestii naśladują ją w zupełności. Z nabożeństw gdzieś w połowie XX wieku wygnano sacrum i zastąpiono je klimatem, w którym jest tyle świętości, co w barze McDonalads i tyle duchowej głębi, co głębi smaku w hamburgerach, coca-coli i frytkach. Zamiast być atrakcyjną alternatywą dla współczesnej kultury, miejscem, gdzie mogłaby zaspokoić pragnienie sacrum, powielamy jedynie schematy pozbawionej przeżywania tajemnicy kultury. I jeszcze jesteśmy z tego dumni, nazywając to coś relacją z Bogiem i prawdziwym chrześcijaństwem. Ja się na to nie zgadzam.

Rozwiązanie
Co proponuję w zamian? Wyższy poziom muzyczny, nawiązanie do protestanckiej tradycji muzycznej, tworzenie także nowej muzyki, ale w opozycji do kultury pop. Pielęgnowanie atmosfery skupienia i mistyczności, nie wykraczając poza biblijne, protestanckie schematy oczywiście. Przywrócenie atmosfery świętości, niezwyczajności, nabożności, znów, nie przez jakieś czysto zewnętrzne znaki, ale przez nasze, wyrażane we wszystkim, co czynimy podczas nabożeństwa, przekonanie, że doświadczenie Boga nas przerasta; że, choć po części znane, jest pełne tajemnicy i niepokoju. Zastąpienie pieśni o tym, że jest nam wesoło, bo Bóg nas kocha, pieśniami mówiącymi o świętości Boga. Aby nabożeństwo przekonywało nas o podstawowej, potrzebnej nam prawdzie, że świat nie kończy się na czubku naszego nosa. Aby pozwalało nam odpocząć od siebie samych, kierowało poza siebie, ku Chrystusowi i koncentrowało na myśli, że oto stoimy na progu wielkiej Tajemnicy.

Janusz Kucharczyk


Dodaj komentarz

 - 
Belarusian
 - 
be
English
 - 
en
Polish
 - 
pl
Russian
 - 
ru
Ukrainian
 - 
uk